czwartek, 7 lipca 2011

Wywiad z Józefem Skrzekiem - prawdziwa legenda!

1.     1.     Józef Skrzek
Wiek: 60
Płeć: mężczyzna
Zawód: Artysta wolny, muzyk
2.        Urodzony na Śląsku w Michałkowicach w rodzinie górniczej. Od małego grał i śpiewał, wychowany w duchu sztuki, muzyki, plastyki, tańca, ale również sportu. Po dyplomie w klasie fortepianu w renomowanej szkole im. Mieczysława Karłowicza w Katowicach, przez moment studiował na Akademii Muzycznej w Katowicach. Jednak los – śmierć ojca – wyznaczył drogę na scenę. Już w 1970 r. stawiał pierwsze kroki jako basista oraz pianista zespołu Breakout. Po rocznej współpracy powrócił jednak na Śląsk, żeby założyć swój ulubiony zespół – SBB. To wielkie szczęście, że powstał ten projekt, bowiem właśnie SBB stworzyło całkiem nowy nurt w muzyce polskiej, a może i światowej. Multiinstrumentalista oraz kompozytor Józef Skrzek zademonstrował światu nową formułę muzyki uniwersalnej, ze słowiańską romantyką oraz buntowniczą dynamiką rocka, zapraszając do współpracy Antymosa Apostolisa oraz Jerzego Piotrowskiego. W pierwszych dziewięciu latach działalności zburzyli wszelkie konwencje rynkowe, nagrali kilkanaście płyt w wielu krajach, sprzedali kilka milionów płyt. Pochodzili zza „żelaznej kurtyny” podzielonej Europy, a potrafili nieść Wolność ludziom tej Ziemi poprzez Muzę... Obecnie SBB występuje i nagrywa z znanym perkusistą Paulem Wertico z Chicago. Sam Józef Skrzek komponuje oraz występuje w różnych ciekawych konstelacjach solo.

Od początku lat osiemdziesiątych regularnie występuje w kościołach, prezentując zarówno stricte organowe recitale, jak i koncerty na których łączy brzmienia akustyczne z syntezatorami. Warto wspomnieć występ w warszawskim kościele św. Krzyża w lutym 1983 r., liczne występy w katowickiej Archikatedrze Chrystusa Króla, koncert w ramach Vratislavia Cantans (1985) z Olgą Szwajgier i Michałem Banasikiem, udział w festiwalu oratoryjnym w Kamieniu Pomorskim i Szczecinie czy występy w Bazylice Kołobrzeskiej.

Występuje także w miejscach kultu, m.in. na Górze Św. Anny, Jasnej Górze czy w Piekarach Śląskich podczas pielgrzymek (pierwszy raz w 1983 r.). Jest kompozytorem „Kantaty Maryjnej” do słów Romana Brandstaettera, wykonywanej z powodzeniem od lat osiemdziesiątych do dnia dzisiejszego.
Tworzy muzykę elektroniczną, prezentując ją na festiwalach el-muzyki (Wyspa Muzyki Elektronicznej ’84 we Wrocławiu, festiwale ZEF w Piszu – lata 1996, 1997, 2000 oraz 2003, Ricochet Gathering 2004, 2005, 2006 – Komarno, Gomera, Florencja) oraz w swoim stałym atelier – Planetarium Śląskim w Chorzowie. Już ponad 20 lat regularnie występuje tam czy to solo, czy z zaproszonymi gośćmi. Na przełomie lat 80/90 występował tam w duecie z Michałem Banasikiem, w drugiej połowie lat 90. wystawił spektakl „Epitafium dusz”. Tam odbyła się także premiera filmu Lecha Majewskiego „Pokój saren”. Nowy wiek przyniósł szereg interesujących koncertów - m.in. wspaniały występ SBB w Noc Świętojańską 2001 - „Od zachodu do wschodu słońca”, „Powitanie jesieni 2001” z wieloma zaproszonymi gośćmi, „Uwertura nocy świętojańskiej” ze Zbigniewem Zamachowskim w czerwcu 2003 roku czy koncert z Colinem Bassem w kwietniu 2004 r.

Z powodzeniem komponuje muzykę filmową. Od końca lat 70. współpracował m.in. z Piotrem Szulkinem przy filmach „Golem” i „Wojna Światów – Następne Stulecie”, z Jerzym Skolimowskim przy filmie „Ręce do góry”, z Mieczysławem Waśkowskim przy filmie „Czas dojrzewania”, wreszcie z Lechem Majewskim przy operze i filmie „Pokój saren” oraz filmach „Angelus” i „Ogród rozkoszy ziemskich”. Tworzy także dla teatru – „Otello” Teatru TV (1981), „Kaligula” warszawskiego Teatru Dramatycznego (1982), „Noc w operze”, „Terroryści” i „Opowieści lasku wiedeńskiego” Teatru Dramatycznego w Częstochowie, „Medea” warszawskiego Teatru Powszechnego (1989), „Wieczór trzech króli” sosnowieckiego Teatru Zagłębia (2000) czy „Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu” Teatru Polskiego w Bielsku-Białej – to tylko najważniejsze z dokonań na tym polu. Współtworzył także widowisko „Karłowicz – Interpretacje”, realizowane wspólnie m.in. z Adamem Hanuszkiewiczem oraz Ewą Wycichowską.
Od 1983 roku związany z klubem Leśniczówka – jako motor napędowy wszelakich działań artystycznych, skupiających śląskich muzyków, malarzy, poetów, tancerzy, lekarzy oraz przyjaciół sztuki. Współpracował z wieloma śląskimi muzykami współtworząc z nimi pojęcie „silesian sound”. Wśród współpracowników – Ryszard Riedel, brat Jan „Kyks” Skrzek, Andrzej Urny, Leszek Winder, Andrzej Ryszka, Michał Gier, Jerzy Kawalec, Mirek Rzepa czy Rafał Rękosiewicz.

W końcu lat 80. aktywnie działał w Hamburgu tworząc Video Art Production, pisząc wiele muzyki filmowej i reklamowej. Po roku 1990 nawiązał stałą współpracę z artystami skupionymi wokół studia Pink Noise w Aachen – z tych znajomości zrodził się międzynarodowy Welcome Project Group.
W latach dziewięćdziesiątych zaprezentował szereg dużych, plenerowych spektakli muzycznych. Występy w tak niezwykłych miejscach, jak wąwóz w Reptach k. Tarnowskich Gór, kopalnia zabytkowa w Tarnowskich Górach (koncert pod ziemią), park pałacowy w Świerklańcu, zbocze góry Stecówka w Istebnej, zamek w Będzinie czy latarnia morska w Kołobrzegu przyciągnęły setki słuchaczy i zapisały się w ich pamięci niezwykła muzyką, tworzoną przez Józefa i zaproszonych przez niego gości, wśród których znalazły się wybitne wokalistki – Aleksandra Poniszowska i Roxana Vikaliuk, perkusiści Mirek Muzykant i Michał Gier, saksofonista Tomasz Szukalski, gitarzyści Andrzej Urny i Leszek Winder czy trębacz Piotr Wojtasik.
Wspólnie z Lechem Majewskim wystawił operę współczesną „Pokój Saren”, wydaną także w formie dwupłytowego albumu oraz zaadoptowaną na potrzeby filmu. Tematy z opery w wykonaniu fortepianowym Józefa trafiły także na album „Pokój Saren Piano”. W roku 1998 założył formację In Corpore, łączącą słowo, muzykę i taniec. W składzie formacji znaleźli się Violetta i Mirosław Muzykant, Agata Zeliszek, Aleksandra Poniszowska, Roxana Vikaluk i Piotr Wojtasik. Od 1999 roku współpracuje z prof. Wiesławem Komasą, intuicyjnie łącząc słowo mówione z muzyką (spektakl „Jesteś, który jesteś”).
Wiek XXI w działalności Józefa to kontynuacja dróg naznaczonych naście lat wcześniej, ale i szukanie wciąż nowych form wyrazu. Od 2001 roku funkcjonuje znowu, coraz aktywniej, grupa SBB. Józef nie zapomniał jednak o działalności solowej. W 2001 roku napisał muzykę do przedstawienia teatralnego „L’Improbable Rencontre” teatru im. Romain Rolland’a w Villejuif pod Paryżem oraz zilustrował film „Angelus” Lecha Majewskiego oraz serial TVP „Serce z węgla”. Kilkakrotnie wystąpił na Jasnej Górze, rejestrując podczas jednego z występów album „Kantata Maryjna”. W roku 2003 złożył hołd ofiarom lawiny w Tatrach za pomocą koncertu „Epitafium Dusz” w tyskim kościele św. Marii Magdaleny i płyty-cegiełki dokumentującej to wydarzenie. W kwietniu 2003 r. wyjechał do St. Petersburga na prestiżowy festiwal SKIF, na którym pojawia się regularnie od tego czasu. Rok 2004 upłynął pod znakiem SBB (wydanie 2 płyt DVD, boxu zawierającego 22CD oraz trasa koncertowa po Polsce), ale Józef znalazł także czas na wspólny koncert z Colinem Bassem (podpora grupy Camel) w chorzowskim Planetarium, udział w Ricochet Gathering 2004, zaprezentowanie polskiej publiczności „Tryptyku Petersburskiego” z muzykami z St. Petersburga – Michailem Ogorodovem i Alexandrem Ragazanovem (a także Roxaną Vikaliuk i Michałem Gierem). W Morągu zarejestrował materiał „Viator – Znak Pokoju” z udziałem trzech wokalistek – Aleksandry Poniszowskiej, Roxany Vikaluk oraz Beaty Mańkowskiej. Kolejny rok Józef zaczął od serii kolędowych występów, m.in. w Pszczewie – z którym jego drogi splotły się ponownie w roku 2006 (projekt nagrania muzyki organowej, pod roboczym tytułem „Magdalena”). Wiosną zagrał szereg niezwykle ciepło przyjętych recitali fortepianowych w Berlinie oraz wiele koncertów dedykowanych pamięci Jana Pawła II (m.in. w Berlinie i w Poznaniu). Wyruszył także z dużą trasę koncertową z SBB, rejestrując także nowy album zespołu – „New Century”, wyprodukowany przez legendarnego producenta The Rolling Stones, Queen i ELO – Macka i niezwykle ciepło przyjęty wśród fanów na całym świecie. Płyta była promowana jesiennymi koncertami, z których jeden wydano na płycie DVD „Live In Theatre 2005”. W końcu listopada odwiedził Toronto, gdzie został przyjęty entuzjastycznie nie tylko przez Polonię. Rok 2006 to zarówno kolejne kroki w karierze SBB (występ w Spodku przed Deep Purple oraz występ jako główna gwiazda meksykańskiego festiwalu BajaProg), jak i osiągnięcia solowe – przede wszystkim szereg występów w niemieckich kościołach, gdzie muzyka Józefa współgrała z obrazami Stanisława Świątkowskiego ilustrującymi życie Jana Pawła II. W kwietniu po raz kolejny pojawił się na festiwalu SKIF, występując z „Tryptykiem Petersburskim”, z litewskimi jazzmanami, a także dając krótki solowy recital fortepianowy w Twierdzy Pietropawłowskiej w ramach internacjonalnego projektu Music Of Time. W maju dał trzy doskonale przyjęte koncerty w Londynie. We wrześniu 2008 zrealizował I edycję autorskiego Festiwalu „Schody do nieba” w Planetarium Śląskim.

3.      Forma:     P – pytanie (Tomasz Hanke)      O – odpowiedź (Józef Skrzek)

P – Co uważa Pan za swoje największe osiągnięcie życiowe?
O – Największe osiągnięcie moje to jest rodzina (śmiech), która mi po prostu namieszała że hej w moich przedsięwzięciach tak zwanej kariery. W latach siedemdziesiątych miałem jeszcze bardzo dużą dynamikę i chęć pewnego „napierania” w różne strony świata. Grałem z Breakout, grałem z Niemenem, grałem z SBB. Wszystko to były moje pomysły. Agenci z Gottingen chcieli zrobić ze mną zespół, który byłby na miarę Europejskich powiedziałbym potrzeb. Miał grać tam Niemiec bardzo znany, na basie angol, na gitarze amerykan i trzy albo dwie dziewczyny czarne miały śpiewać. To były po prostu dobre czasy do rozwijania się. Ale człowiek działa często z pewną świadomością psychiczną. Można powiedzieć tak, w latach siedemdziesiątych nagrałem jeszcze taką płytę „Pamiętnik Karoliny”. Już wtedy zauważyłem, że lubię dzieci. Może kocham? Pomyślałem sobie, że coś w tym jest. Że przychodzi już taki moment, żeby założyć rodzinę. Byłem już prawie w wieku chrystusowym, czyli na przełomie „trzy dwa trzy trzy”. To nie jest takie proste, bo coś sobie wymyślisz ale idziesz pewnym trybem, który już masz. Czyli jesteś wolny strzelec, a tu masz partnerkę, jesteś zakochany, zmienia się w ogóle styl. Zwykle ma mózg muzyk wrażliwy, jest romantykiem - ja na pewno – jestem albo bardzo radosny albo bardzo smutny (śmiech). Natomiast nigdy nie mam tak że jest średnio, że idziesz takim środkiem - od ósmej do trzeciej robia a potem nic nie robia a potem ida spać w międzyczasie obejżasz się film. Takiego czegoś nie mam. U mnie jest tak – albo napieram albo nie. Tak samo było wtedy. Jest to dla mnie zasadniczy moment, kiedy coś się odmieniło. Można powiedzieć, że to nie było wcale takie lekkie, bo musiałem całkowicie zmienić myślenie. Teraz kiedy jestem już w wieku abrahamowskim to mogę powiedzieć, że już wiem o co chodzi. Ale nawet wtedy kiedy miałem trzydzieści parę lat to myślałem sobie „aa tam rodzina, pod pachę, jedziesz”. Tak niektórzy myślą „Bier dzieci, jedź, do namiotu schowaj, do malucha, jadymy przez Kanał La Manche”. Nie da rady. To nie jest tak. Rodzina wymaga jednak pewnego statutu.  Po śmierci ojca Ludwika w roku 70 jako, że jestem najstarszy w rodzinie, przejąłem obowiązki głowy rodziny, faceta, który trzyma dalej rodowód. Miałem propozycje mieszkania na całym świecie. Na dzień dzisiejszy mógłbym być w co najmniej kilkunastu miejscach na świecie, gdzie trochę lepiej się oddycha. Ale dziewczynę poznałem w Polsce, gdzieś po koncercie w Bydgoszczy. Alina jest z Kołobrzegu. Partnerstwo było bardzo istotne, zarówno jak przystosowanie się do różnych warunków. Mówię o tym w kontekście łączenia pojęcia kariery, kultury. Ale uważam, że to niczego definitywnie nie zmieniło, poza tym, że nabrałem tych wartości istotnych. Powoli oduczałem się roli „freak’a” – rodzina to są obowiązki.
P – Ale udało się połączyć karierę i rodzinę?
O – W pewnym sensie na pewno tak.
P – Czy w Pana dzieciństwie i młodości pojawiła się osoba znacząca, która inspirowała Pana, skierowała na tory muzyczne.
O -  Pierwszymi osobami, które spowodowały, że zainteresowałem się muzyką to była mama Maria i tato „sztajger” – pracował na kopalni. Pięknie tańczył i był bardzo muzykalny. Mama z kolei śpiewała mi dużo kołysanek. Był jeszcze wujek dyrygent – Jan. Pokazywał mi różne instrumenty, skale, gamy. Więc ja jako mały bajtel edukowałem się rodzinnie. To były te pierwsze zetknięcia, które były bardzo istotne dla mnie. Byłem dla nich (rodziny) talentem. W wieku 6 lat poszedłem do ogniska muzycznego, potem w  podstawówce poszedłem do Szkoły Muzycznej I stopnia im. Karłowicza w Katowicach
P – Sam Pan się zapisał do Szkoły Muzycznej?
O – Mama. Ja byłem za mały. Także rodzina mnie tutaj pilotowała. Praktycznie były to edukacje klasyczne. Etiudy, gamy, Chopin. Tak szło przez pierwsze 7 lat a potem automatycznie przeszedłem do Szkoły II stopnia, czyli średnia szkoła muzyczna. Także miałem już edukację szeroko pojętą, natomiast interesowałem się różną muzyką nie tylko klasyczną. Słuchałem utworów popowych, „House of Rising Sun”, Erica Burtona czy oglądałem Woodstock. Sprawdzałem co się dzieje, jak gra Hendrix jak grają inni jakieś czarne bluesmany, jazzmani, pianiści – Gardner czy Oscar Peterson. Słuchałem muzyki różnej, Rolling Stonesów, Animalsów, Beatlesów, potem przyszedł etap wyłomowy - Woodstock. Gdzie pojawił się m.in. Hendrix, który jest po prostu kultowy, muzykiem absolutnym, jeśli chodzi o improwizację, swobodę wykonywania. On do dzisiaj jest podziwiany, jego koncert to jest epopeja. Nigdy nikt tak nie grał nie tylko na gitarze ale w ogóle, w sensie bycia na scenie. Wówczas żyłem w warunkach dość dziwnych, Śląsk był zmaraszony, czuło się coś co powoduje, że się buntujesz. Byliśmy buntownikami tamtych czasów. Dążyłem w większości pod włos, widziałem jaka krzywda jest wśród ludzi, widziałem jak ciężko żyje się tutaj, widziałem jakie mam możliwości. Do tego nasz kompleks, że jesteśmy nie z Warszawy, oni są w centrum a my kajś na uboczu. Dlatego gdy miałem możliwość odjechania gdzieś dalej, po śmierci ojca przerwałem studia  i poszedłem w długą. Zaczałem grać z zespołem Breakout wtedy najbardziej znanym w Polsce. Grałem na basie i śpiewałem m.in. numery Led Zeppelinów. Ale nie satysfakcjonowało mnie to, założyłem Silesian Blues Band, który był na Śląsku i miał tu swoją publiczność – chłopaki, dziewczyny. Ale do Warszawy ciężko się było przebić, dopiero Niemen zaprosił mnie abym zagrał w nowym składzie, który miał nagrywać płytę dla CBS’u w „Niemcach”. I to był punkt zaczepienia. Pojechałem, byłem na próbach i powiedziałem Krzyśkowi, że mam świetny band. Pozmieniało się wszystko, zaczęliśmy grać jako Grupa Niemen. Od razu pierwsza trasa na Niemcy. Zauważ jaka to jest niesamowita progresja. Teraz jest inaczej, można bardzo szybko zrobić karierę. Popatrz na zespół Feel.
P – Ale szybko można upaść. Mówił pan o wpływach rodzinnych na zainteresowanie muzyką, a co z rówieśnikami? Jak oni wpływali na Pana?
O – Ja musiałem bawić się w samotności, ćwiczyć najczęściej. Oni grali w fusbal a ja musiałem grać gamy i pasaże. Tego mi było żal. Dlatego później gdy już byłem w szkole średniej zacząłem grać ostro w piłkę. Nobilitacje były inne, nie każdy zrozumie sztukę, ale każdy zrozumie, że strzeliłeś bramkę (śmiech). Raz strzelasz głową a raz dupą – ale strzelasz. A sztuka awangardowa jest taka, że nie każdy ją chwyci. Także w młodości dużo musiałem poświęcać się temu, rówieśnicy robili wtedy rzeczy inne.
P – Był pan świadomy tego, że koledzy grają w piłkę a pan siedzi i ćwiczy?
O – Tak, bardzo istotną.
P –Czy była jakaś osoba, która mogłaby przedstawić taką kulturę, czy pamięta pan  instytucję kultury, która ożywiałaby młodzież? A może gdyby poznali muzykę też woleliby grać na instrumentach?
O – Ale to musisz się temu poświęcić. Jak chcesz się podjąć muzyki to musisz ją rozpracować, ja byłem skazany na to.  A było to dla mnie mordercze, najpierw szkoła podstawowa, potem muzyczna, jeszcze trzeba się uczyć a do tego chodziłem na malarstwo i grałem w fusbal. Czyli cały dzień miałem aktywny. Natomiast środowisko szło sobie w inną stronę, znajomi muzycy byli nastawieni na to i koniec. Inni na co innego, każdy robi co chce mnie to nie interesowało. Muzyce sam musisz się poddać. A nie,  że se pójda do filharmoni ino dlatego, że będzie tam prezydent albo fajna panienka po czym siadosz i śpisz na koniec bijesz brawo i jest dobrze. Ktoś taki jest dla mnie mięczak, lepiej żeby wcale nie szedł.
P – Czy uważa pan, że potrzebna jest osoba, która pomogłaby ludziom bliżej poznać kulturę?
O – Tak, na pewno. Jednak jest problem. Osoba ta zaprosi ich do kina to oni wybiorą film gangsterski. A z agresji rodzi się agresja, ja mam nastawienie trochę inne. Popatrz na „Taniec z Gwiazdami”  kto wygrywa?  Pudzianowski kurwa, a pani mówi jak pan ładnie dupcią rusza. To jest dla mnie „shit” kompletny.
P – To jest kultura masowa, bardzo natarczywa z resztą.
O – Właśnie masowa, ale musi też być inaczej. Jest dziewczyna, która ładnie tańczy i druga, która jest populara. Wygrywa ta, która jest popularna ale gorzej tańczy. Albo wszyscy słuchają radia RMF FM. Dlaczego, przecież ono jest puste? Ale go słuchają bo słuchają go wszyscy. Masło maślane – sranie w banie. Tylko słyszysz dupa, dupa, dupa, dupa. Co jak słyszysz to tyle razy? Chodzi mi o panowanie telewizji i radia. Wiesz o co mi chodzi – media są niebezpieczne.
P – Czy pamięta pan jakieś ważne zjawisko z młodości, które oddziaływało na pana w jakiś sposób bądź zmieniło pana?
O – Przede wszystkim zauważyłem, że muzyka mnie łączy i porozumiewa z innymi ludźmi. Jak byłem mały to zauważyłem, że podoba mi się bycie „na scenie’ czy to śpiewając w przedszkolnym przedstawieniu albo udając dyrygenta do zdjęcia. Na początku to robisz bo tak chcą. Ale zauważasz w tym akceptację, biją brawo itd. Coś tym jest. Świadomość ta przychodzi dopiero z czasem. Pamiętam, że lubiałem muzykowanie, utwory romantyków, które działają na ciebie gdy grasz. Musisz odczuwać. Tego nie nauczą cię nauczyciele muzyki. Musisz mieć wrażenie, że robisz coś co cię wciąga. Do tego dochodziły ćwiczenia motoryczne. Teraz już mniej ćwiczę, ale w młodości ćwiczenia były cały czas, trzeba było zapomnieć o świecie, o tych co grają w fusbal tylko myśleć o tym, żeby ręka się rozciągnęła, żeby prawidłowo trzymać dłonie.
P – Opłacało się ćwiczyć tak wiele lat?
O – W moim przypadku tak. Są tacy co złamią skrzypce i mówią „nie beda groł”. U mnie akurat wyszło to na dobre. Chociaż miałem świadomość, że w muzyce nie będę się całkowicie spełniał, bo mam wizje innych ułożeń, form itd. Frapowały mnie różne inne style. Grasz te wszystkie gamy, pasaże, etiudy, koncert z orkiestrą symfoniczną ale jeszcze nie wiesz kim jesteś. Wśród tego szukałem siebie. Myślisz czy nie zostać solistą fortepianowym i koniec. I grać to. Ale wyczuwałem, że to jednak nie to. Że chcę czegoś więcej od muzyki.
P – Co dla pana ma muzyka w sobie, że związał się pan z nią na całe życie. Czy da się nazwać to uczucie, emocje, które pan czuje wewnątrz siebie?
O – Kiedyś było to podchodzenie na zasadzie emocji, czy spełniania podstawowych zamierzeń, pewnie też satysfakcja rodzinna. Czułem też zamiłowanie do słuchania, później już też w klubach, czyli już mnie to rajcowało. Oczywiście do tego dochodzi atmosfera publiczności, towarzyska, też rozrywkowa wiadomo dziewczyny itd. Z tym, że wtedy nie odczuwałem jeszcze tego z  - nie tylko pasją - ale wyczuwalną głębią i determinacją. Że coś czuję we mnie. Muszę to wyzwolić, nie wiem jak. Czy ja to robię prawidłowo, czy jestem rzeczywiście na dobrej drodze. Ale od pewnego momentu zacząłem być pewny tego. Właściwie od momentu pierwszego wyjścia na zawodową scenę w 70 roku po śmierci ojca. Wiedziałem, że muszę dokonać wyboru, będę muzykiem, który poświęca się temu. Wiedziałem, że jestem niezły, poczułem siłę. Zerwałem z grupą Breakout  i założyłem SBB.  Od zera zacząłem robić ten zespół będąc świadomy tego, że chcę czegoś dokonać. Że z muzyką pójdę w świat. Jak to zrobić? W większości szedłem za intuicją. Większość w sztuce jest intuicją. Coś się rodzi w twojej podświadomości, ale ty tego jeszcze do końca nie wiesz, nie widzisz, ale większość pytań się rozwiązuje gdy dotykasz instrumentu. To się najpierw rodzi w podświadomości potem w świadomości. Później jakby dopasowujesz.  Matematycznie układasz, tak czy tak,  rytmy, oddech, fraza i tempo. Ma to związek z atmosferą i nastrojami w których jesteś. Otoczeniem, od tego jakim człowiekiem jesteś, szczęśliwym czy  po przejściach. Do tego dochodzi natura - wizualnie, to co cię otacza, jesteś w lesie, górach, morze, niebo, dzień –noc. Ale też dźwięki typu ptaki, jakieś rodzące się szumy – to wszystko ma znaczenie dla budowania osobowości muzyka. Żeby to pojąć musisz mieć oczywiście czas i chęć się w to wdrążyć.
P – Mówił pan o pasji. Czym dla pana jest pasja?
O – Ludzie mówią „skazany na bluesa” albo „skazany na miłość” albo inne. Pasja to jest to, że stawiasz wszystko na jedną kartę, ale nie tylko dlatego że musisz, ale dlatego, że chcesz. Pasja to jest to co jest twoim przeznaczeniem, bo pewnie każdy z nas dostaje jakiś talent – tylko trafisz w niego albo nie. Potem pracujesz nad nim – albo nie. To nie ma tak, że dostajesz ten talent i on tam gdzieś po prostu jest ale ty nawet dokładnie nie wiesz, a jak on nawet jest a ty wiesz ale go nie obrobisz to on będzie gnił. Więc gdy postanowiłem zostać muzykiem to musiałem nad tym bardzo ciężko pracować, musiałem udowodnić światu, że tak właśnie jest. Niektórzy grają bo chcą, bo lubią. Często pada takie pytanie „czy grać dla siebie czy dla publiczności?”. Jedno i drugie jest ważne. Ta sztuka jest spełniona jeśli są te dwie siły. Jest jeszcze taka strona w tym, że musisz odrzucić te elementy, które są słabościami. Czyli np. zazdrość i zawiść. Musisz się kierować miłością od początku. Będziesz kierować się zawiścią to zawsze będziesz się źle czuł, a tym bardziej w sztuce bo jest niewymierna. Ciągle jest pokerowa, w muzyce nigdy nie wiadomo kiedy zostaniesz odkryty. Ale też nie możesz się spodziewać, że całe życie będziesz alfą i omegą. Musisz być partnerem ludzi przez całe życie, więc żeby ta sztuka była spełniona musisz być grającym i słuchającym. Oni cię słuchają, ale też muszą cię lubieć. To co jest wokół mnie to jest tylko wszechświat – również w sztuce. Ja w tym wszechświecie i tak będę istniał, obojętnie czy obok mnie będą grali tylko bluesy czy muzykę biesiadną albo folk. JA mam wiedzieć kim jestem. Tu jest pasja. To jest pasja trzymania swojego fasonu.
P – Czyli muzyka pomaga panu pokazać kim pan jest?
O – Tak czy inaczej, ludzie mnie już tak utożsamiają, moim językiem porozumienia jest sztuka, muzyka. To jest nieuniknione, że ludzie kojarzą mnie ze sztuką, chociaż niektórzy już wiedzą, że mam rodzinę. Z kolei rodzina, czyli córki, żona czy ktoś tam, ona sobie idzie niezależnym kontrapunktem, swoją linią. I powoli będą uzyskiwać samodzielność – i tak jest dobrze. Nie o to chodzi, że jak tata gro to córa musi grać. Mój tata był sztajger, i doceniam to, że pozwolił mi grać. To jest piękne, właśnie na tym to polega, tak powinno być jeśli chodzi o sprawy ułożeń rodzinnych. Ojciec dał mi to co jest ważne, dał mi dom i chęć do życia. To jest ważne gdy idziesz w świat. A świat jest ciekawy, jego piękność polega na odkrywaniu go.
P – Jakie cechy pan przejął od ojca?
O – Najważniejsza cecha po ojcu to jest wierność tej ziemi. Jestem na ojcowiźnie. Lekko tu nie ma na tym Śląsku bez względu na wszystko, nawet jeśli masz pewne ambicje, a one też wychodzą z rodzinnych ułożeń. Ponadto posiadam imię po ukochanym bracie mojego taty – Józefie Skrzeku. Tata chcąc przedłużyć rodową linię, mnie - swego pierworodnego nazwał Józef. To jest też piękne. Mi akurat wyszły córki (śmiech), ale córki są ładne, jest ok. Natomiast wiele razy miałem propozycje przeróżnych przenosin – Niemcy, Ameryka czy nawet Australia, Anglia. Różnie to bywało, wyjeżdżałem, ale za parę miesięcy wracałem. Dobrze jest dożyć tych czasów, że mogę latać wszędzie, a Pyrzowice są blisko. Wszystko jest kwestią standardu, w który możesz celować. Możesz zmierzać za wszelką cenę do zrobienia kariery i pieniędzy, będziesz szukał złotych klamek i Rolce-Royce’ów. A możesz żyć po prostu godnie  i robić swoje i mieć rodzinę na swojej ziemi. To są cechy, które nabyłem wtedy. Wiem od starszych ludzi, że ojciec jest do dzisiaj szanowany za to, że był tzw. „sztajger siekiera” czyli był mały ale „napoleon”, czyli zapierniczał tym największym. Ale jak przyszło do wypłaty, to dostawał  co trzeba i wszyscy byli zadowoleni.
P – Co dla pana oznacza termin osoba znacząca?
O – Osoby znaczące na pewno nie muszą być medialne. Powinna być osobą honorową, z charakterem. Może być skromna ale zarazem silna. Nie, że możesz ją szturchnąć byle kaj, nie jak chorągiewka na wietrze – musi być po prostu określona. Jest to osoba, która trzyma fason a jednocześnie ma szacunek do innych ludzi. Jest to osoba, do której oni (inni ludzie) mają zaufanie. Jest prawdziwa, to nie marionetka żadna. Może to być każda postać, ale ona ma swoją czystość.
P – Kim dla pana jest mistrz?
O – Mistrz może być krawiecki, mistrz może być rzemieślnik, może być muzyk. Jest to ktoś wybitny. Prawdziwymi mistrzami dla mnie jeśli chodzi o muzykę to są mistrzowie, których muzyka przetrwała – Beethoven, Chopin, Bach.
P – Za co najbardziej ich pan ceni?
O – Za to że ten talent poszedł precyzyjnie, prawidłowo. Że go nie zmarnowali, nie przechlali, nie puścili z torbami. Bo możesz zarobić miliony i za chwile to wszystko przepieprzyć. Za to, że byli aktywni i zostawili coś następnym pokoleniom. Siedzieli w tej pasji non stop, wtedy jesteś tak precyzyjny w tym wszystkim, że nie ma siły żebyś się obalił. I to jest mistrz. Ale do umiejętności motorycznych trzeba jeszcze być człowiekiem.
P – Czy pamięta pan moment, w którym uznał ich pan za mistrzów?
O – Było to raczej po latach grania. Na początku wspinasz się na szczebelki, niektóre są urwane, potykasz się. Dochodzisz do tego po jakimś czasie. Jednak wtedy już można było wyczuwać co bardziej lubię. Wolałem np. impresjonistów, coś co jest kolorystyczne. Z resztą jedną z moich pasji było malarstwo jeszcze jako bajtel. Obecnie również istnieją mistrzowie, gdzieś tam. Czas to zweryfikuje. Ja gdy poznawałem osobiście pewnych muzyków np. poznałem Jack Bruce’a i poznałem Johna McLaughlin’a. Dwa różne odczucia zupełnie. Jack Bruce grupa Cream – jak jo go spotkał to mi wyglądał na chachara. Jak spotkałem McLaughlina to wyglądał na bardzo światłego człowieka, który promieniuje. Ale to też nie można tak powiedzieć, bo ludziom, którzy się w życiu pogubili trzeba pomóc, a nie „ty śmierdzisz gorzałą”. A ilu mądrych ludzi klepie bieda?
P – Czy pan uważa się za osobę znaczącą?
O – Ja czuję się dobrze, bo wyczuwam, że robię coś dla ludzi. Natomiast aż tak znaczącą w pewnych sytuacjach nie jestem, ma to inny kontekst tego stwierdzenia, ponieważ teraz nastąpiły czasy ludzi znaczących za pieniądze. Jak to się mówi „on ma tyle kasy, jakież on ma znaczenie”. Jest to obsesja w tą stronę. Ja się uważam za osobę , która jest witalna na wszystkie fronty, również pokoleniowe. Bo uważam, że nie można myśleć o przyszłości jeśli olejesz przeszłość. A tu i teraz ma znaczenie pierwszorzędne, dlatego, że to są sekundy, w których możemy podejmować decyzje, znajdować się w pewnych sytuacjach. Jeśli chodzi o mnie to na pewno mam satysfakcję np. 25 lat grałem na Kalwarii w Piekarach. W ten sposób dotykam tematu osoba znacząca. Ci ludzie, którzy słuchają przychodzą do mnie i mówią „Józek to jest to”. W tamtym roku nie zagrałem to spytali „Józek czemuś ty tam nie groł, już nie będziesz tam groł?”. Czyli dla nich moja osoba ma jakieś znaczenie. Ale nie chciałbym być „pawianem” typu „ja wam dziś powiem, że tak będzie”. Dupa, tego ja nie wiem sam. W każdym razie czuję się potrzebny.
P – Jakie cechy powinien mieć animator kultury?
O – Powinien być człowiekiem, który rozumie innych ludzi. Potrafiącym się dogadać z człowiekiem młodym, z córką, która ma 14 lat, z babcią, która ma 85 lat, z księdzem i policjantem. Czyli powinien znać język porozumienia człowieka z człowiekiem, musi być otwarty. Powinien dostrzegać to co dzieje się wokół niego, co jest potrzebne. Być „flexible” czyli przygotowany na wszystko – na różne odcienie życia. Bo raz bywasz w środowiskach zamożnych a raz w biednych, raz w środowiskach wierzących a raz niewierzących, muzyków a raz sportowców, raz jesteś szkole między młodymi ludźmi a raz w domu starców. Musisz być prawdziwym mediatorem, który potrafi połączyć skrajne nurty. Dla przykładu powiem, że w latach 80 demokratycznie prowadziłem klub Leśniczówka, gdzie spotykały się nurty muzyczne przeróżne stylistycznie. Czyli był heavy metal z satanistami, były skiny i bluesmani i był Mietek Szcześniak z akademii. Były rockmeny i mój brat Janek Kyks. I potrafiliśmy zachować fason. W takim kierunku powinien zmierzać świat. Jeśli ktoś ma talent boży to powinien go przekazywać ludziom w sposób prawdziwy a jednocześnie nawiązywać z nimi kontakt i mieć taką relację, że ja jestem tutaj, bo cieszę się z tego, że mnie zaprosiliście, pragnę wam przekazać, że na świecie są jeszcze inne sytuacje czy dźwięki. To w sferze muzyki, ale można to też przemieniać np. Na postacie, osobowości. Ale przede wszystkim szczęściem jest dla mnie  to, że mogę  wracać do mojego małego motta, że jestem z miłości i to mogę przekazywać wam. Żebyście też czuli się z miłości i potrafili ją przekazać innym, nie defraudując znaczenia tego słowa. To jest pojęcie czystej cnoty, że cokolwiek by się nie działo, żebyśmy potrafili sobie wybaczać, zauważać w sposób obiektywny. Niech człowiek będzie prawdziwy i nie fałszuje tego świata. Czyli bądźmy sobą.

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna